Ten kto wymyślił kuchenki elektryczne powinien piec się na nich w piekle….
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów Nieba….
Tęskno mi, Panie…
[…]
(C. K. Norwid)
Wreszcie nareszcie wybraliśmy się na wrzosowisko. Ruszając w trasę spodziewałam się orgii różów i fioletów. Tymczasem wrzosowisko jest jakieś takie brązowe… na swój sposób mroczne, ale piękne. Słówko moor swym brzmieniem wybitnie mi pasuje na określenie tych szkockich połonin.
Cały czas próbowałam sobie wyobrazić to miejsce w deszczu, smagane wiatrem. Czy to echo przeczytanych książek czy przyzwyczajenie do szkockich klimatów?
Budzę się, żeby nakarmić małą, a potem nie mogę zasnąć. Noc w noc. A jak zasnę to małżonek ma jakieś zbyt realne sny w których walczy z niewiadomo kim co dotkliwie odczuwają moje żebra… I co tu robić?
Jak to mówią miejscowi – Nie podoba Ci się pogoda? Poczekaj pięć minut.– Przez większą część roku jak wyglądam przez okno to na wyglądaniu najchętniej bym skończyła. No, ale to Szkocja, czegoż innego się tu spodziewać. Tak, więc dziś rano bez żadnych wymówek ruszyliśmy w drogę, ciesząc się, że tylko wieje, a nie pada. Do czasu… Pogoda była jednak łaskawa i gdy byliśmy poza samochodem oszczędzała nam kropli, a nawet obdarowała słońcem. Także wypad okazał się być udany. Nawet bardzo!
Z pewnością musimy kiedyś wrócić do portu, w jakiś roboczy dzień, gdy rybackie sieci będą schły rozwieszone między samotnymi dziś drewnianymi słupami. To raz. A dwa warto pewnie przejść się ścieżką prowadzącą do zamku wzdłuż klifów. My dziś dotarliśmy do zamku inną trasą, która okazała się być hitem wycieczki. Bo czy zdarzyło się Wam kiedyś podążać drogą wysypaną muszlami???
Po czterech tygodniach spędzonych w Polsce wracamy do normy. Niby jestem szczęśliwa i zadowolona z wyjazdu, bo baaaardzo tęsknię za bliskimi, ale padam na twarz. Naprawdę cieszę się, że wróciliśmy.
Nie odpoczęłam ani ciut, ani nawet półciuta… Wiadomo, mieszkając u jednych rodziców trzeba regularnie odwiedzać drugich żeby też mogli nacieszyć się wnuczką. Do tego jeszcze rodzeństwo, babcia, jacyś znajomi. Były regularne wizyty u pediatry, bo tutejszym lekarzom nie za bardzo szło leczenie małej z pernamentnej wysypki. A na koniec wyjazdu nasza Panna zmierzała w prostym kierunku do zapalenia oskrzeli, więc parę nocek poszło w niepamięć.
Suma sumarum bilans i tak wychodzi na ogromny plus. Co tam ja, grunt, że Hani dobrze zrobił ten wyjazd. Panna spędzała czas z dziadkami, kuzynami, ciotkami, wujkami i całym stadkiem sąsiadek. Socjalnie rozwinęła się niesamowicie. Zawsze była towarzyska, ale to był zupełnie inny poziom interakcji. Jak to powiedziała nasza sąsiadka – „Taka bardziej kumata się zrobiła!”. No i w końcu wiemy, co małej dolega i widzimy efekty podjętego leczenia. Nareszcie usuwamy przyczyny, a nie walczymy z efektami. No.
No i zapomniałam dodać, że babcia nauczyła dziecinkę zasypiania ze smoczkiem zamiast paluchem w buzi. Sukces niesamowity, teraz tylko trzeba zagoić ranki po cycaniu kciuków.
Właśnie mam chwilę dla siebie i robię nic. I nic będę robić, aż Panna się obudzi (pewnie za jakieś 20 minut). A potem? Potem zmienimy pieluszkę, będziemy jeść, gadać, bawić się, robić kolację, czekać na tatę, wieszać pranie, prasować pranie, pakować paczkę, pakować walizki na wyjazd, szukać bucików do sukienki (gdzieś się łajzy zapodziały)…. Yyy, słyszę jakieś -Uuuu! U!-.
Żyjemy by umierać. Pojawiamy się i znikamy. Skąd przychodzimy i dokąd idziemy?